Czasem filmy dokumentalne mają znacznie większą siłę oddziaływania niż nawet najzręczniej poprowadzony fabularny dramat. Nie inaczej jest z filmem Michaela Glawoggera - "Śmierć człowieka pracy" to błąkanie się po najniższych kręgach piekła i samego dołu drabiny społecznej. To nie jest apoteoza klasy robotniczej ani ciężkiej pracy osób na etatach czy choćby umowach śmieciowych - to opowieść o ludziach, którzy - tak jak górnicy z donbaskich biedaszybów czy nigeryjscy rzeźnicy, żeby móc przeżyć kolejny dzień sami muszą brać sprawy w swoje ręce, a a niewdzięczne zajęcia jakimi się zajmują, nie są w stanie wydobyć ich z biedy, w jakiej się znajdują. Nie ma przypadku w tym, że niemal wszystkie segmenty rozgrywają się w krajach biednych - na Ukrainie, w Indonezji, Nigerii czy Pakistanie - to właśnie tam system w jakim przyszło żyć mieszkańcom sprawia, że nie ma perspektyw na lepsze życie, lepszą pracę czy choćby minimum socjalne. Konkluzja z filmu powinna być jednak całkiem bolesna dla zachodniego świata - to że problem nieludzkich warunków pracy wypchnięto, przynajmniej w jakimś stopniu, z pola widzenia Europejczyków czy Amerykanów, nie oznacza, że problem ten całkowicie zaniknął w świecie, zaś jego istnienie jest w dużej mierze utrzymywane przy życiu dzięki zachodniej ekonomii.