Nie ulega wątpliwości, że większą szansę na zostanie legendą ma bohater upadły niż dziecko szczęścia. Zależy to od ludu, od tego, z kim się identyfikuje, w kogo bardziej wierzy - w tego
Nie ulega wątpliwości, że większą szansę na zostanie legendą ma bohater upadły niż dziecko szczęścia. Zależy to od ludu, od tego, z kim się identyfikuje, w kogo bardziej wierzy - w tego "realnego", co kiedyś był wielki, a teraz ledwie wstaje z łóżka, czy w pół-boga, zamaskowaną postać prawie-nie-z-tej-ziemi, która ostatecznie zostanie zastąpiona innym, bardziej kolorowym produktem. Bo legenda, jak prawdziwy człowiek, zawsze upada. Ram (Mickey Rourke) jest twardzielem - zapaśnik z bogatą historią, wzór dla dużych chłopców z popcornem, ciekawy dodatek dla małych sąsiadów zaślepionych w "Call of Duty", zniszczony ciągłymi występami. Ledwie trzyma się na nogach, kiedy schodzi - zwycięsko! - z ringu, ale to się nie liczy. To jest to, to jest jego życie. Pasja jakby, chociaż z drugiej strony uzależnienie i jedyna droga, bo nie ma dla kogo walczyć, więc walczy dla siebie. W momencie, kiedy zdaje sobie sprawę, że wrestling nie jest jego przyjacielem, a raczej wrogiem, postanawia odnowić kontakt z porzuconą córką (Evan Rachel Wood) i ułożyć sobie życie. Historia nie jest prosta: mamy ogromnego faceta nieporadnego jak dziecko, generalnie uroczego, ale też takiego, przed którym uciekamy, gdy widzimy go na ulicy, kompletnie zagubionego w świecie, którego unika - świecie na zewnątrz ringu, bo paradoksalnie właśnie tam - na macie, gdzie dla zabawienia tłumu rozrywa swoich przeciwników - czuje się bezpieczniej i pewniej niż w sklepie z ubraniami. Aronofsky stworzył bohatera wieloznacznego, z jednej strony mocarza, z drugiej wraka. Główną osią, po której porusza się historia "Zapaśnika", jest ból i rozczarowanie, jakie towarzyszy końcowi kariery, końcowi pewnych etapów życia - nie można na zawsze być podziwianą laską na rurze, w jakimś momencie przekracza się barierę wiekową, tak samo, jak we wrestlingu. Rourke, podobnie jak Tomei, stworzył bohatera zmierzającego do granicy przemijania, której nikt nie chce i nie jest do końca gotowy przekroczyć. Nie, nie zamierzam rozwodzić się nad fenomenalną rolą Mickey'ego, trzeba powiedzieć tylko jedno: on nie "zagrał" Rama, on "był" Ramem. Bohaterowie tragiczni pojawiają się i znikają, podobnie, jak zapaśnicy - w końcu są wypierani przez zaktualizowane wersje samych siebie, podokręcane, podkolorowane. Wydaje mi się jednak, że o filmie Aronofsky'ego nie zapomnimy tak szybko, bo to nie był pełen ozdobników dramat, tylko piekielnie smutna historia. Bam, bam, Ram.